Poniżej tekst, który zdobył I miejsce w konkursie literackim "Pigmalion fantastyki" w 2013 roku.
Fabuła nawiązuje do uniwersum przedstawionego w "Wierzejach Czasu".
Śmierć motyli
Świat umiera. Znów i nieodwołalnie.
Szukam przyczyny tego stanu rzeczy. Powolna agonia kolejnego bąbla w strukturze
multikosmosu nie wróży dobrze na przyszłość. A ja… A ja tu po prostu utknęłam. Nie ma
możliwości powrotu. Jedyna opcja to iść naprzód.
Jednak zanim opuszczę ten świat
podejmę ostatnią próbę. Tak ku przestrodze. Bo ile szans można zmarnować? Ile
napotkanych rajskich krain utracić?
Transporter idzie na ostatnim
zapasie energii. Musi jej zostać na tyle, by przenieść nas i sprzęt. Więc nawet
w swym największym odchyleniu membrany nie udźwignie wagi całego dziennika.
Jeśli to czytacie, to jakimś
zrządzeniem losu, przypadkiem, wyrokiem fatum lub po prostu Boskim cudem – udało
się przerzucić te strzępy informacji na żer naukowcom Instytutu. Czego wam
życzyć? Abyście się tym zadławili? A na zdrowie!
Ja idę dalej. Następny krok w
nieznane. Bo kiedy umiera wszechświat jedyną szansą na przeżycie – jest go
opuścić.
Dzień pierwszy
Przeszliśmy.
I kto by pomyślał, że operowanie anomaliami
energii Plancka może być tak trudne i tak proste zarazem?
Zgodnie z wytycznymi – będę się
starała notować wszystkie swoje obserwacje, bez względu na to, czy uważam je za
istotne z naukowego punktu widzenia, czy też nie. Zresztą – nie moją rzeczą jest zbierać na tej ziemi
materiały do badań. To zadanie dla pozostałej trójki. Więc dlaczego znalazłam
się w ekipie wysłanej na eksploatację tego wszechświata? Ponieważ nie można być
wciąż teoretykiem. Poświęciłam prawie dwadzieścia lat życia na badanie
multiversum. To, ile doświadczyłam po drodze wzlotów i upadków mogłoby stanowić
kanwę osobnej opowieści. I w końcu – sukces!
Ale przecież to wszystko wiecie.
Przecież teraz sami ślęczycie nad kolejnymi rozwinięciami wzoru. Sposoby
namierzania kolejnych wszechświatów to już oddzielna dyscyplina naukowa. Ja wytyczyłam szlak. Teraz sami się dalej
bawcie.
W końcu – spełniło się marzenie.
Przeszłam do innego świata.
Cel misji: sprawdzić, czy
wszechświat ten jest stabilny, czy nadaje się do masowej kolonizacji. W obliczu
nieuchronnej zagłady naszej planety tylko ta jedna opcja pozostała. Inne,
testowane przez stulecia, nie dały spodziewanych rezultatów. I kto by pomyślał, że łatwiej będzie
człowiekowi opuścić znany wszechświat, by udać się na poszukiwanie raju, niż dotrzeć do gwiazd i kolonizować obce
układy słoneczne. Łatwiejsze okazało się przejście w inny wymiar, niż pokonanie
prędkości światła. Cóż za ironia…
To pierwszy dzień w tym
wszechświecie… A przynajmniej tak mi się wydaje. Pobudka była dość długa i
doprawdy trudno określić, czy po przejściu spaliśmy godzinę, dwie, czy też cały
tydzień.
Ocknęliśmy się na plaży. Zebraliśmy
porozrzucane skrzynie ze sprzętem. Dziwne, że niektóre dotarły bez uszkodzeń,
inne są poobijane bądź otwarte, niektórych w ogóle nie ma. Przejrzeliśmy swój
dobytek. Sprzęt do badań jest prawie w całości. Zabrakło tylko wyrzutni do
satelitów. Rozbiły się skrzynie z wyposażeniem namiotów, choć śpiwory i materace udało się wyłonić
z laguny. Prowiant zniknął. Mamy tylko to, co było spakowane w podręcznych
torbach. Paczka sucharków. Trzeba będzie przede wszystkim poszukać źródła
pitnej wody i pożywienia.
Jak na razie większość dnia upływa
nam na porządkowaniu ocalonego dobytku i organizowaniu bazy w cieniu
najbliższych palm stojących na granicy plaży i dżungli.
Dżungla. Jak to dziwnie brzmi. Tak,
jakbyśmy wybrali się na wycieczkę na Pacyfik i natrafili na rajską wyspę.
Jamaan wszedł kilkaset metrów w głąb
tej plątaniny zieleni. Obserwowaliśmy jego wycieczkę na podręcznym dysku
hologramu. Ileż tu motyli…
Dzień drugi
Rozpięliśmy ochronną siatkę ponad
wyspą. Pocieszenie – nikogo poza nami tu nie ma. Ale pojawiły się trudności.
Pierwsza i podstawowa – ląd jest za mały. Jeśli nie uda nam się stąd wydostać i
sprawdzić, czy na tej planecie są inne wyspy zdatne do zamieszkania – to nic tu
po nas. Nie da się przecież kolonizować planety mając w zanadrzu jedną
niewielka wyspę. Porażka.
Znaleźliśmy źródło słodkiej wody.
Nie wspominając o wodospadzie. Obrazy jak z raju: soczysta zieleń, szmaragdowa
woda, tęczowa mgła, feeria kolorowych kwiatów. I motyle… Dziesiątki, setki
motyli unoszących się wokoło, wirujących, drgających. Szum wiatru w liściach,
szum spadającego wodospadu, szum krwi w uszach, gdy uświadamiam sobie, że nie
ma powrotu. Teraz dopiero dociera to do mnie w całej pełni. O ironio! Tak bardzo
pragnęła odkryć nowy, nieznany świat! Być pionierem! Stanąć w jednym szeregu z największymi… Pycha została
pokarana. Chciałam tego tak bardzo, że gotowa byłam zaryzykować własnym życiem.
Jednego tylko nie uwzględniłam… Złożyłam na szalę również życie innych ludzi.
Dzień trzeci
Rozesłaliśmy szukacze na osiem
stron, zgodnie z wytycznymi róży wiatrów. Ostatni z mechanicznych sensorów
zbliża się właśnie do linii horyzontu. Jeszcze kilka minut i stracimy go z
oczu. Zasięg ustawiony na trzysta kilometrów. Jeśli w tym obrębie nie ma
żadnego innego lądu, będziemy się starali rozszerzyć poszukiwania, choć wątpię,
czy uda nam się przesunąć tę granicę chociażby o pięć kilometrów. Sprzęt też ma
swe ograniczenia. Co wówczas? Na razie odsuwam od siebie tę opcję.
Wraz z Anną i Jamaanem staramy się
badać otoczenie. Głównie florę i dostępną nam faunę. Niespecjalnie znam się na
biologii i tylko próbuję pomagać pozostałej dwójce. To oni są tu specjalistami.
Anna zbiera liście, skanuje je i wprowadza do systemu. Jamaan biega po wyspie z
siatką na owady i poluje na motyle. Biedne… Stają się przyszpilonymi
eksponatami ułożonymi w równe rzędy. W zasadzie im współczuję, choć to śmieszne.
Jednak spoglądając na sztywne, rozłożone skrzydła mieniące się błękitem, mam
nieodparte wrażenie, że jakaś część duszy…, mojej, Jamaana, nie wiem czyjej…,
że jakaś część duszy właśnie bezpowrotnie umiera… Szaleństwo.
Nie mogę spać. Pół nocy przewracam
się z boku na bok. Słyszę szum fal uderzających o piaszczysty brzeg. Powinny mnie
ukołysać do snu, ale nic z tego. Liczę kolejne uderzenia…
Dzień piąty
Szukacze jeszcze nie powróciły i
zaczynamy się niepokoić. Każdy z nas próbuj podejść do tego z pewną nonszalancją,
jednak… Gdzieś w podświadomości narasta lęk. Co, jeśli nie znajdziemy innego
lądu? Większego. Co, jeśli wyspa, na której się znaleźliśmy, jest jedyną na tej
planecie? Śmieszne? Może. Jednak w tym momencie wcale mi nie jest do śmiechu.
Oddaliłam się od reszty.
Słońce zaszło godzinę temu. Mrok
zapada tu bardzo szybko, bez tego przejściowego bufora zmierzchu. Na niebie
rozbłysły gwiazdy…
Zostawiłam towarzystwo przy ognisku,
a sama przewędrowałam plażą do zatoki. Leżąc na piasku czuję pod plecami ciepło
minionego dnia. Próbuję się wsłuchać w nocne odgłosy wyspy, ale trudno jest
cokolwiek wyłowić z otaczającej mnie ciszy. Poza owadami w głębi i skorupiakami
nad brzegiem – nie ma ty żadnych zwierząt. Nie ma nawet ryb w oceanie. Dziwny
wybryk ewolucji, czy też pozostałość po jakiejś katastrofie? Nie umiem znaleźć
odpowiedzi. Tak więc las, poza szumem liści i skrzypieniem pni palmowych, nie
wydaje żadnych odgłosów. Jest to o wiele bardziej przerażające, niżby z puszczy
miały dobiegać mrożące krew w żyłach wrzaski. Nawet skrzek małp w tej chwili
przywitałabym z ulgą.
Tymczasem wpatruję się w niebo.
Granat nocy buduje nade mną ogrom wszechświata. Gwiazdy rozstawiono w
nieznanych nam konfiguracjach. Nie ma tu gwiazdozbiorów z ziemskich atlasów
nieba. Nie jest to żadna ze sklasyfikowanych galaktyk. Tę, bez względu na położenie,
komputer byłby w stanie nazwać na podstawie siatki gwiazd. Nie… Są dwie
możliwości. Albo ta galaktyka leży poza obszarem zdolności pomiarowych naszych
instrumentów, co jest raczej wątpliwe, albo też jest niewidoczna za względu na
czarną materię.
Jest jeszcze trzecie wyjaśnienie.
Założyliśmy, że sąsiednie uniwersa, mimo oczywistych różnic, są zbudowane
tak, jak nasze. Przyjęliśmy, że we wszystkich układy gwiazd będą się pokrywać.
Ot, po prostu kosmos pączkujący w liczne, paralelne wszechświaty. Pomyliliśmy
się.
To, z czym się zetknęliśmy, to pojedynczy stan obserwowalnej
rzeczywistości. Spośród nieskończonej liczny możliwych wyborów i rozwiązań, ten
się urzeczywistnił i objawił
naszym ułomnym zmysłom. Wszechświat tak zupełnie różny od naszego, że gwiazdy
rodzą się tu i umierają według własnego, niepowtarzalnego planu.
Dalej wypatrujemy sond.
Dzień szósty
Zaczyna nas trawić głód.
Zapasów mamy pod dostatkiem.
Syntetyczne racje żywnościowe starczą jeszcze na co najmniej cztery tygodnie. O
to na razie nie mamy się co martwić. Jednak trawi nas głód.
Choć żołądek jest pełny, mózg wysyła
naglące sygnały. Chce jeść! Jeść! Ale co? Nie możemy znaleźć tego smaku. Nie
znamy go.
Jamaan zaznajomił się z tutejszymi owocami i przekonał nas, że są
jadalne. Anna podeszła do tego bardziej sceptycznie. Odczekała dobę i uważnie
obserwowała pozostałych. Żyjemy. Jej zapobiegliwość jest wybitnie denerwująca w
swej racjonalności. Chłodna kalkulacja życia i śmierci. Jednak nawet owoce nie
zaspokajają głodu. Wciąż szukamy.
Dzień dziewiąty
Wróciły trzy sondy. Trzy z ośmiu
wysłanych. Co się stało z pozostałymi? Ze wszystkimi straciliśmy kontakt, gdy
wyszły poza granicę trzystu kilometrów. W tym momencie powinny automatycznie
zawrócić, jednak po dwóch dniach oczekiwania wiedzieliśmy, że straciliśmy
urządzenia. A tu tymczasem taka niespodzianka.
Kertworth pierwszy dostrzegł ruch na
horyzoncie. Wszystkie przybyły z tego samego kierunku, choć przecież miały
zaplanowane różne trasy. Wszystkie trzy płynęły w jednej linii, w odstępie
dziesięciu metrów od siebie. Dlaczego nie unosiły się ponad falami, tylko
pozwalały im nieść? Ocean łagodnie osadził je na piaszczystej plaży i cofnął
się nie dotykając ich po raz kolejny.
Staliśmy tam dobrą chwilę w bezruchu,
wpatrzeni w obłe, srebrne kształty.
Wreszcie Kertworth, wzruszając
ramionami, podszedł do urządzeń i przeniósł je do jednego z namiotów. Wygonił
wszystkich tłumacząc, że w spokoju musi oczyścić sondy, sprawdzić, czy nie
zostały uszkodzone, zgrać dane. Dopiero później, powiedział, przedstawi nam
wyniki. Niechętnie wyszliśmy.
Siedzimy na pniach wokół ogniska i
czekamy na informacje. Mija już druga godzina, a z namiotu dobiegają tylko
jakieś okrzyki. Z ich intonacji nie jesteśmy w stanie odczytać, czy to dowód
gniewu, radości, czy rozczarowania. Spoglądamy po sobie w milczeniu.
Dzień dziesiąty
Odczyt danych z sond. Nie tego się
spodziewaliśmy. Muszę to przemyśleć. I wyciągnąć wnioski… Jeśli to w ogóle
możliwe.
Sondy przyniosły ze sobą obraz innej
wyspy. Wszystko przed dotarciem na drugi ląd jest wykasowane. Tak, jakby zapis
zaczął się dopiero po wylądowaniu szperaczy na plaży. Od tego momenty
nieprzerwanie przez kilkanaście godzin trwa nagranie. Sondy obleciały wyspę
zgodnie z wytycznymi. Najpierw linia brzegowa, potem wyznaczenie sześciu
punktów po okręgu i centrum. Potem siatka.
Zaskoczenie?
Miasto. A raczej – ruiny miasta. Kiedy to było? Na oko jakieś dwieście,
dwieście pięćdziesiąt lat temu. Skalne bloki porośnięte dżunglą. Obraz śmierci…
Chociaż… Na nagraniu nie ma żadnych mogił, skaner nie znalazł szczątków
ludzkich, nie ma szkieletów. Nie ma nawet śladowych ilości DNA. Tak, jakby
budowniczowie tego miejsca rozwiali się w niebycie. I tylko te malowidła…
Większość domów zdobi nad wejściem
symbol błękitnego motyla. Morpho. Jego skrzydła, mimo upływu czasu, wciąż
błyszczą jaskrawym szafirem.
I jeszcze jedno: rysy.
To tak, jakby na strukturze samej
przestrzeni pojawiały się pęknięcia. Uświadomiły mi to dopiero nagrania.
Dotychczas sądziłam, że to złudzenia, iluzje światła i cienia, ale nie… Tam, na
tej drugiej wyspie, tych rys jest znacznie więcej i nie można mieć wątpliwości,
co do ich istnienia. U nas one dopiero się pojawiają.
Rozmawiałam o tym z pozostałą
trójką. Też dostrzegli załamania. I też, tak jak ja, uznali je początkowo za
wytwór wyobraźni. Teraz jednak to pewnik – w strukturze tego świata następuje
zmiana.
Nie znamy czynnika ją wywołującego.
Zastanawia mnie, czy to nie nasza obecność była katalizatorem…
Dzień piętnasty
Rysy pojawiają się coraz częściej.
Staramy się je omijać. Nie wiemy, co z sobą niosą. Wygląda to tak, jakby
spoglądać przez pomarszczoną folię. Niby wszystko widać, a jednak przesunięcia
i załamania linii dezorientują.
Nie mogę spać.
Dzień szesnasty
Jamaan zamknął swą kolekcję. Poszło
mu to nadspodziewanie szybko. Wszystkie dostępne na wyspie motyle ma
sklasyfikowane i wprowadzone do systemu. Może uda się przesłać te dane. Wyszła
równa liczba: dwadzieścia pięć gatunków. Niewiele. Zaskakująco niewiele.
Poszłam nad wodospad. Jak tu cicho…
Nie, huk wody trwa w najlepsze, jednak zdaje mi się, że zobojętniałam na ten
dźwięk i gdzieś za nim słyszę ciszę…
Dopiero gdy wróciłam do obozu
uświadomiłam sobie, że nie widziałam żadnego motyla.
Dzień dwudziesty drugi
Kertworth wpadł do namiotu w środku
nocy. Nie zbudził nas, bo i tak nikt tu nie śpi. Nie jestem w stanie tego
pojąć. Jak mózg może funkcjonować obywając się tyle dni bez snu? Przecież grozi
to obłędem.
Szarpie nas i pospiesza. Coś
znalazł.
To zaledwie mignięcie.
Gdy sonda badała ruiny jedna z kamer
uchwyciła freski. Wcześniej, skupieni na wypatrywaniu jakiegokolwiek dowodu
istnienia życia – zupełnie to przeoczyliśmy. Teraz, gdy Kertworth zatrzymał i
wyczyścił obraz, uderza nas jego wymowa.
Połączenie piktogramów i jakichś
symboli, prawdopodobnie pisma. Z analizy wynika, że nie jest to żaden za
znanych nam systemów zapisu bądź kodowania. Komputer nie znajduje punktów
odniesienia. Jednak same rysunki są czytelne.
To ludzie. Na pewno.
Z ich ciał wyłaniają się motyle.
Wirują wokół. Szczęście i spokój.
A potem katastrofa.
Martwe motyle u stóp opłakujących je
ludzi. Zwiędłe skrzydła.
I śmierć.
Stoimy wpatrzeni w obraz.
Jeden człowiek, jedno istnienie, jedna dusza. Jeden motyl.
Jedna, wspólna śmierć.
I dopiero teraz dociera do nas z
przerażającą jasnością.
Na naszej wyspie nie ma już motyli.
______________
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz